Mecz jest łatwy, trudniejszy jest trening

– Zapewne pan nie pamięta, ale witamy się po raz drugi. Pierwszy raz ponad dwadzieścia lat temu, kiedy przyjechał pan do Torunia na mecz Polska – Niemcy. Kręciłem się tam w reporterskiej pracy…

– Niemożliwe? Rzeczywiście, nie potrafię precyzyjnie określić kiedy to było, na pewno po olimpiadzie w Barcelonie, a więc po 1992 roku. Szmat czasu. Pamiętam że graliśmy w dużej hali, jak na owe czasy, na jakimś nowym osiedlu.

– Zgadza się. Pierwsze punkty z historii już pan zebrał. Była to hala przy szkole na Rubinkowie.

– Po lewej stronie od wjazdu do Torunia, od strony Olsztyna…

– Ma pan znakomitą pamięć. Ja z kolei dodam, że po meczu podszedłem do was, zawodników, z pamiętnikiem i otrzymałem autografy Jorga Rosskopfa, jego kolegi z reprezentacji, Andrzeja Grubby, Lucjana Błaszczyka i… Tomasza Krzeszewskiego!

– Cóż, świat jest mały. W owym czasie następowała zmiana pokoleniowa w naszym tenisie. Nie grał już Leszek Kucharski, poprosiliśmy Andrzeja Grubbę, żeby nas wspomógł. Niestety, przegrał pierwszy pojedynek. I nie była to porażka z Jorgem Rosskopfem, wówczas mistrzem Europy, ale z Richardem Frauze, jego kolegą z TTC Grenzau. Andrzej był gwiazdą tego klubu, Frauze tylko numerem trzy, albo i cztery. Była to wielka niespodzianka. To jedna z takich sytuacji, kiedy gra się w roli faworyta i wszyscy oczekują zwycięstwa. A jak ja się spisałem? Nie wszystkie szczegóły pozostały w głowie… nie wszystkie potrafię odtworzyć.

– Też pan przegrał.

– Cóż, taki jest ping-pong. Jest dyscypliną, w której sam trening jest bardzo ciężki. Mecz już nie jest wielkim wysiłkiem fizycznym, raczej wszystko rozgrywa się w psychice. Jest przede wszystkim pojedynkiem koncentracji, umiejętnością radzenia sobie ze stresem, jest jednym z podstawowych sprawdzianów, czy ktoś może zostać mistrzem, czy nie. Wracając do Jorga Rosskopfa, – grałem z nim później wielokrotnie w niemieckiej Bundeslidze, osiem sezonów spędziłem w Niemczech, wygrałem z wiele spotkań, natomiast podczas igrzysk olimpijskich w Atenach, przegrałem z Niemcem grę indywidualną. Tym razem ja nie poradziłem sobie ze stresem. Po prostu Jorg był ode mnie skuteczniejszy.

– A tacy goście jak Jan Ove Waldner, czy Jean Philippe Gatien…

– Jean, podobnie jak ja, musiał dość wcześnie skończyć swoją przygodę z tenisem stołowym przez problemy z kręgosłupem. Francuz miał na swoim koncie spore sukcesy, był wicemistrzem olimpijskim z Barcelony, mistrzem Europy. Z kolei Szwed Jan Ove Waldener, to największa gwiazda europejskiego i światowego tenisa stołowego tamtych czasów, chociaż jeszcze dwa, trzy sezony temu „bawił się” w niemieckiej Bundeslidze, pojawia się w spotkaniach pokazowych, promujących ping-ponga, jest rozpoznawalny w Chinach, bo kiedyś Chińczykom bardzo dał się we znaki.

– Pan udziela się w pokazówkach?

– Nie. I to zdecydowanie nie. Mam spore problemy z kręgosłupem – myślę, że to choroba zawodowa tenisistów wysokich. Od 2006 roku nie grałem ani jednego meczu i nie dam się namówić. Boję się, pamiętam jaki to był ból. Zdrowie trzeba ratować. Gdybym zaczął treningi prawdopodobnie znów bym wylądował na stole operacyjnym.

– Czy w pańskim życiu sportowym przewinęło się takie nazwisko jak Marek Rzemek? Jest to mój kolega z młodzieńczych lat, ogrywał mnie nieustannie i niemiłosiernie podczas wakacji w Stegnie Gdańskiej.

– Dobrze, że przywołał pan to nazwisko. W tej chwili Marek Rzemek już nie funkcjonuje w Polskim Związku Tenisa Stołowego, ale zostawił po sobie wiele teoretycznych podstaw, przemyśleń, publikacji. Za moich czasów był dyrektorem sportowym w PZTS. Napisał bardzo ważną książkę o początkowym szkoleniu dzieci i młodzieży. Dziś potrzeba nam – na poziomie PZTS – materiałów szkoleniowych jeszcze nowszych, bo technika gry poszła daleko naprzód, zmieniła się od moich czasów. Mamy z tym problem, nie ukrywam. Tenis stołowy jest dyscypliną, w której nie można czegokolwiek samemu się nauczyć. Brakuje nam trenerów dobrze wyszkolonych, którzy poprowadzą zajęcia od podstaw, z dziećmi. Najlepsi trenerzy powinni z nimi pracować. Wiem też jak jest z finansowaniem sportu dzieci i młodzieży, ale to jakby odrębny temat. U nas, owszem, znajdujemy pieniądze, ale na trenerów, którzy prowadzą drużyny na poziomie superligi.

– Jak pan ocenia takie inicjatywy jak ta, w miejscowości Brzozie, z dala od wielkich ośrodków sportowych. Przyjechał pan na turniej tenisa stołowego i…

– Myślę, że nam wszystkim zależy na tym, żeby rozwijać tę dyscyplinę, w końcu olimpijską. Miejscowość nie jest ważna, miejsce też nie. Ja zaczynałem swoją przygodę w Strykowie pod Łodzią. Tam zaczynała się tworzyć atmosfera, budowanie pasji. Przecież w sporcie rozwijamy swoją pasję, swoje marzenia. Najciekawsze zjawiska spotkamy w niewielkich miejscowościach, tam też znajdziemy materiał na przyszłych mistrzów. To jest dowiedzione. Prowincja ma wiele atutów, prowincja nobilituje. Miasto czasami gubi talenty, z rozmaitych powodów. W miastach dzieci mają łatwy dostęp do błahej, lekkiej rozrywki, środowisko wiejskie jest bardziej odporne.

Rozmawiał i fot. Wind